Do drzwi
komnaty dziennej cesarza
Xian-dao ktoś
delikatnie zapukał, by swą natarczywością nie rozgniewać władcy.
— Wejść! —
cesarz oderwał się od ksiąg, które przeglądał.
Do komnaty wszedł sługa,
pełniący rolę szambelana.
— Panie mój, przybył
posłaniec z Volturii z listem od panującego — zaanonsował
szambelan, skrzętnie unikając nazywania samozwańca Gonzagi
cesarzem. Xian-dao jasno
określił swe stanowisko przed swymi poddanymi i gościem, Fabiem,
nie uznając jego najstarszego brata prawowitym cesarzem Volturii.
Cesarz westchnął i dał znak
dłonią, by wpuścić kuriera. Służący wyszedł i po chwili
zjawił się niemłody już mężczyzna z włosami przyprószonymi
siwizną o aparycji typowej dla mieszkańców zaprzyjaźnionego
cesarstwa. Mężczyzna zdjął kapelusz ozdobiony piórem z ogona
bażanta, które symbolizowało jego profesję, po
czym skłonił się nisko. Widać było, że jest obyty w
postępowaniu z koronowanymi głowami i nie raz jeździł z
poselstwem do władców.
— Z czym do mnie przybywasz,
posłańcze? — zapytał
Xian-dao.
— Wasza cesarska mość,
przynoszę pismo od jaśnie panującego cesarza Volturii, Gonzagi de
Volturi — odparł
posłaniec i wyciągnął z kurierskiej torby zalakowany zwój
pergaminu. Władca przyjął list, złamał pieczęć i rozwinął
papier. Przez chwilę studiował pismo, po czym położył na nim
dłoń i spojrzał na posłańca.
— Czy znasz treść tego
listu?
— Nie, wasza cesarska mość,
mój pan nie raczył mnie z nią zaznajomić, co jest zwyczajem w
naszym kraju. Nie powierza się posłańcowi treści wiezionej
przesyłki.
— Pozwól więc, że
przeczytam ci fragment —
władca znów wziął w
rękę list i zaczął czytać. —
Mocą cesarstwa Volturii
domagam się wydania zdrajcy i mordercy, przybłędy imieniem Fabio,
który to podstępem wkradł był się w łaski mego tragicznie
zmarłego ojca, Alfonso de Volturi, i dopuścił się na nim
skrytobójstwa. Żądam, aby zdrajca Fabio przybył w terminie dwóch
tygodni, wraz z posłańcem doręczającym ów list. I tak dalej,
wszystko w tonie żądań i rozkazów, jakby napisał do stajennego,
a nie do panującego władcy.
— Wasza cesarska mość, nie
miałem pojęcia… —
zaczął kurier, padając
na kolana, lecz cesarz przerwał mu ruchem dłoni.
— Bez obaw, nie każe się
posłańca za to, że przynosi złe wieści. Wstań, nic ci nie
grozi. Chyba, że okaże
się, iż jesteś szpiegiem Gonzagi.
— Panie mój, nie, nigdy!
Gonzaga nie jest dobrym cesarzem, odkąd zasiadł na tronie, życie
straciło ponad czterystu dawnych służących starego cesarza. Nie
darował nawet chłopcom stajennym.
— Dlaczego więc wysłał z
pismem ciebie, a nie kogoś młodszego? Czyżby posłańców również
stracił?
— Wielu, wasza cesarska mość
— kurier
smutno opuścił głowę. —
Wybrano mnie do tego
zadania, ponieważ mam największe doświadczenie i nie jeden raz
bywałem z pismami u waszej wysokości. Znam najkrótsze trasy i
bezpieczne dukty, na których nie czyhają bandyci, przez trzydzieści
lat służby poznałem je dobrze.
— Faktycznie twoja twarz
wydaje mi się znajoma —
zastanowił się władca.
— Twój
nowy pan jawnie próbuje zniszczyć przyjaźń, jaka łączy nasze
cesarstwa od dziesiątków lat. Musi
zdawać sobie sprawę, że doprowadzi do
wojny, jeśli odmówię wydania mu Fabia, a nie zamierzam tego
czynić.
— Wasza wysokość, nie
jestem biegły w polityce, ale również nie wydałbym panicza Fabia.
Może nie jest rodzonym synem starego cesarza, lecz to właśnie on
zasługuje na tron, nie jego bracia, awanturnicy i pijacy.
Cesarz
przygładził starannie wypielęgnowany wąsik i bródkę.
— Napiszę odpowiedź dla
twojego pana. Zawieziesz mu ją?
— Jeśli rozkażesz, panie.
Lecz nie chcę wracać do Volturii, która stała się krajem terroru
i mordów.
Xian-dao znowu się zamyślił,
po czym oznajmił:
— W takim razie udzielam ci
azylu w naszym cesarstwie, a z odpowiedzią wyślę swojego posłańca.
— Mój panie, dziękuję —
w oczach starszego
kuriera zakręciły się łzy. —
Jestem na wasze usługi,
wasza cesarska mość. Rozporządzaj moim życiem wedle własnej
woli.
Cesarz
uśmiechnął się łagodnie, co nieczęsto mu się zdarzało.
— Znajdziemy ci w naszym
pałacu nowe obowiązki. Tymczasem odpocznij po podróży.
— Dziękuję, wasza cesarska
mość — posłaniec
skłonił się nisko i wyszedł z komnaty.
##
Dwa tygodnie po wysłaniu
posłańca do Gonzagi, partol gwardzistów znalazł na wiejskim
trakcie samotnie idącego konia. Był to koń należący do kuriera.
Na jego grzbiecie przytroczono jutowy worek, w którym znajdowały
się zmasakrowane zwłoki. Było to ciało posłańca. Miał
poderżnięte gardło, połamane ręce i nogi, a na jego piersi
wycięto znak miecza i topora, symbol wypowiedzenia wojny. Nie miał
przy sobie żadnego listu, zresztą list taki nie był konieczny.
Miecz i topór na piersi trupa mówiły same za siebie.
##
Miesiąc później cesarscy
szpiedzy donieśli o koncentracji wojsk Volturii niedaleko granicy z
Qin. Nie była znana dokładna ich liczba, lecz bez wątpienia
przekraczała tysiąc zbrojnych, a nowe oddziały wciąż przybywały.
Generał Mun, dowódca sił
zbrojnych Qin ogłosił powszechną mobilizację, każdy obywatel
płci męskiej z rodzin klas wyższych, który przekroczył piętnasty
rok życia, miał stawić się do służby. Powołano również
kobiety do służb medycznych, wywiadowczych i wyspecjalizowanych
oddziałów przeznaczonych do walki wręcz. Kobiece oddziały Qin
znane były ze swej waleczności i skuteczności, a także
wspaniałych technik walki, nabytych
u znamienitego sensei
Fujiwary.
Gdy zgromadzono pięć tysięcy
wojska, cesarz wraz z generałem, siostrzeńcem i chłopcami udali
się na oględziny.
Fabio nigdy wcześniej nie widział tak wspaniałej armii: każda
formacja posiadała pancerze w innym kolorze, każda miała
wyspecjalizowaną broń i dowódca każdej zarządzał codzienne
ćwiczenia, aby żołnierze nie wyszli z wprawy i
stale utrzymywali gotowość bojową. Chłopak musiał przyznać, iż
mimo wspaniałości volturiańskiej armii, nie dorównywała ona
wyszkoleniem ani organizacją armii Qin. Żołnierze,
choć drobni i niewysocy, posiadali zwinność i siłę niedostępną
zwykłym ludziom.
— Wasza cesarska mość —
zapytał po skończonej
paradzie. — Czy
będę mógł walczyć u boku twojej armii?
— Niestety, paniczu Fabio,
nie będzie to możliwe. Nie ukończyłeś piętnastego roku życia,
a poniżej tego wieku nie przyjmuję do moich oddziałów —
odparł nieco rozbawiony
cesarz i puścił oko do Xian-fenga. Cesarski siostrzeniec uśmiechnął
się pod nosem.
— Widzę, młody paniczu, że
rwiesz się do walki ze swym bratem. Jednak
dla twojego dobra lepiej będzie, gdy zostawisz wojnę bardziej
doświadczonym wojownikom. Musisz przetrwać, by objąć należny ci
tron.
— To nie w porządku, że
armia Qin walczy o tron Volturii dla mnie, który nawet nie jestem
rodowitym volturyjczykiem.
— Ależ jesteś, młody
paniczu, dzięki adoptowaniu przez cesarza Alfonso de Volturi. To
więzi równie silne, jak więzi krwi i pochodzenia. Z powodu tych
więzów, jesteś obywatelem obu cesarstw. Podobnie zresztą jak
Tyen-shin. Różnica polega na tym, że ty jesteś pretendentem do
tronu Volturii, a Tyen-shin ma możliwość pretendowania do tronu
Qin.
— Możliwość?
— Cóż, adoptowałem go,
więc jest członkiem cesarskiego rodu —
wyjaśnił Xian-feng. —
Lecz cesarz zawsze może
się doczekać syna, który będzie jedynym prawowitym władcą.
— Jestem już za stary, by
spłodzić syna, a młode lata spędziłem na polu walki, nie dbając
o ciągłość dynastii —
wtrącił cesarz ze
śmiechem. — Więc
pozycja Tyen-shina jako następcy tronu nie jest poważnie zagrożona.
Choć Xian-feng jest pierwszy w kolejce.
— Rozumiem —
odparł Fabio. —
Choć myśl o unikaniu
walki z Gonzagą nie jest dla mnie miłą.
— Mam jednak nadzieję, że
zrozumiesz swą rolę w przyszłym cesarstwie i nie zrobisz żadnego
głupstwa, by mścić się na bracie —
upomniał Xian-dao.
— Mam tylko jednego brata,
Tyen-shina. Ale obiecuję, że nie zrobię niczego, by bez twej
zgody, wasza cesarska mość, stanąć do walki z tym mordercą,
Gonzagą.
— Zaskakujesz mnie swą
roztropnością, młody paniczu —
uśmiechnął się
Xian-dao. — Jesteś
doprawdy mądrym młodym człowiekiem.
— Dziękuję, wasza cesarska
mość.
Ruszyli wzdłuż szpaleru
wojska do namiotów, w których mieli spędzić noc.
##
Ogień na ruszcie świecił
przytłumionym blaskiem, zaledwie rozjaśniając cienie w namiocie, w
którym rezydowali Fabio i Tyen-shin. Również w tym samym namiocie
spał mistrz Fujiwara, by czuwać nad bezpieczeństwem paniczów.
Gdy minęła północ i sensei
zapadł
w głęboki sen, Tyen-shin odezwał się cicho.
— Bracie,
śpisz?
— Jeszcze
nie, nie mogę zasnąć. Ale dlaczego ty nie śpisz?
— Jak
myślisz, czy moglibyśmy… —
zaczął
blondyn, dając do zrozumienia, iż ma ochotę na igraszki.
— Nie
sądzę, by był to dobry pomysł. Nie jesteśmy sami.
— Będziemy
cicho, mistrz nie usłyszy.
— Nadal
twierdzę, że to nie najlepszy pomysł. Nie możesz przyjść do
mojej pryczy, tak jak i ja do twojej.
— Wcale
nie musimy się z nich ruszać, wystarczy wyciągnąć rękę… —
Tyen-shin
zademonstrował swój pomysł. Prycze faktycznie nie stały od siebie
zbyt daleko, ręka blondyna
wsunęła się pod derkę Fabia i dotknęła jego uda. Brunet drgnął,
aż wisząca na stojaku za wezgłowiem jego leża zbroja
zagrzechotała cicho. Mistrz zamruczał coś przez sen, chłopcy
zamarli bez ruchu. Gdy upewnili się, że śpi, Fabio również
wsunął rękę pod koc okrywający Tyen-shina. Po omacku szukali
swych najwrażliwszych organów, aż w końcu znaleźli.
Powoli
zaczęli wzajemnie
się
dotykać, masując swoje sztywniejące członki. Starali
się tłumić westchnienia spowodowane odczuwaną przyjemnością. A
ta narastała, wprawiając ich mięśnie w drżenie. Po
kilkunastu minutach rozkosz nasiliła się do stopnia, w którym nie
byli już w stanie powstrzymać orgazmów. Eksplodowali niemal
równocześnie, plamiąc nasieniem derki i pokryte atłasem materace
prycz.
— Wspaniałe
uczucie —
wyszeptał
Tyen-shin, uwalniając członek brata i wycofując rękę spod jego
koca. W słabym świetle paleniska obejrzał spływającą po palcach
spermę Fabia, po czym zlizał ją z wyrazem zadowolenia na twarzy.
Azjata obserwował go i powtórzył to samo ze swoją ręką.
— Zacieramy
ślady? —
zachichotał
cichutko.
— Więcej
śladów mamy pod derkami —
odparł
blondyn. —
Je
też trzeba zatrzeć.
Fabio
podniósł derkę i ujrzał kropelki nasienia na jej spodzie, a także
na materacu. Wtarł je dłonią, aż przypominały tylko mokrą
plamkę. Zebrał również wiszącą na czubku wciąż twardego
penisa, ostatnią kropelkę, i zlizał ją z palca. Tyen-shin
powtórzył jego czynności.
— Smakujemy
podobnie —
stwierdził,
oblizując palec.
— Nic dziwnego, jesteśmy
braćmi.
Konwersację
przerwały im dziwne szelesty za płótnem namiotu. Brzmiały,
jakby ktoś na zewnątrz przesuwał czymś twardym, metalowym po
materiale namiotu. Chłopcy spojrzeli w tę stronę i ujrzeli, jak
płótno wybrzusza się na wysokości ramienia dorosłego mężczyzny.
Wybrzuszenie wyglądało, jakby ktoś próbował przebić się do
środka za pomocą czegoś ostrego. Materia i szwy namiotu były jednak wytrzymałe, zaprojektowane specjalnie, by wytrzymać próby
przebicia nożem, a nawet zatrzymać
bełt
wystrzelony
z mocnej
kuszy. Bracia
zerwali się z leżysk i próbowali dobudzić mistrza, lecz wszelkie
próby okazały się być bezskuteczne, mężczyzna spał kamiennym
snem.
— Co
robimy? —
zapytał
zdenerwowany Tyen-shin po kolejnej nieudanej próbie dobudzenia
Fujiwary.
— Załóżmy
zbroje, to może być zamach —
odparł
Fabio i zaczął pośpiesznie wdziewać pancerz. Gdy, już
opancerzeni, przypinali pochwy z mieczami, osobnik za ścianką
namiotu wpadł na genialny pomysł, by wyrwać kołek mocujący spód
płótna do
ziemi. Po wcale nie krótkiej, jak też niezbyt cichej walce z
kołkiem, jego starania uwieńczone zostały sukcesem. Materiał
uniósł się lekko do góry i intruz zaczął wślizgiwać się do
wnętrza. Jego głowa zakryta była czarnym zawojem, a gdy ponad
połowa jego ciała znalazła się już w środku, okazało się, że
cały jest ubrany na czarno. W jego urękawiczonej dłoni tkwił
prosty nóż. Podniósł się na kolana, starając się poszerzyć
powstałą szczelinę, wtedy Fabio podbiegł do niego i wymierzył mu
potężnego kopniaka w szczękę.
Siła
ciosu spowodowała wyrwanie dwóch sąsiednich kołków, przez co
materia namiotu uniosła się wyżej i zafalowała. Napastnik stęknął
głucho i wypadł na zewnątrz. Bracia
wyskoczyli przed namiot i pobiegli w miejsce, gdzie powinien
znajdować się powalony mężczyzna. Jednak na ziemi nie było
nikogo, w
ledwie rozświetlonym odległą pochodnią półmroku znaleźli
jedynie niewielkie ślady krwi i kilka zębów, które brunet wybił
intruzowi kopniakiem.
Wtem
coś otarło się o pancerz Tyen-shina, odbiło
się
od
powłoki
namiotu i
spadło na trawę.
Chłopcy
pochylili się i stwierdzili, iż był to niewielki nóż do
rzucania. Wtedy
nad ich głowami świsnął kolejny nożyk, który tym razem wbił
się w płótno.
— Ktoś
próbuje nas zabić —
szepnął
Tyen-shin, próbując wypatrzyć coś w mroku.
— Mnie
—
sprostował
Fabio. —
To
mnie chcą zabić.
— I
co teraz?
— Podkradnijmy
się w stronę, z której nadleciały noże —
zaproponował
brunet.
— Czy to nie jest aby
niebezpieczne?
— Nie
bardziej, niż czekanie tu, aż któryś nóż okaże się śmiertelny
—
stwierdził
Fabio. —
Najwyraźniej
napastnik nas widzi, a my jego nie. Więc pokluczmy chwilę między
namiotami, a potem spróbujmy podejść go w jego kryjówce
Ruszyli
między namioty żołnierzy, wybierając miejsca najsłabiej
oświetlone pochodniami, po czym zaczęli podchody z intruzem. Ten
jednak nie czekał bezczynnie na pochwycenie i również zaczął
kluczyć w zaroślach wokół obozu. Nie rzucał już nożami, gdyż
nie widział swoich celów, lecz oddalał się od miejsca
stacjonowania armii, by uciec. Nie wziął pod uwagę sprytu
młodzieńców, którzy po wyjściu z obozu rozdzielili się i
kierując się intuicją, zaczęli okrążać napastnika.
Dopadli
go na brzegu granicznej rzeki, oddzielającej cesarstwa. Kryjąc się
w krzakach, dostrzegli przemykający cień na niewielkiej skałce u
brzegu. Mężczyzna kucał na jej szczycie i, zwrócony
w stronę wody, wykonywał
ramionami jakieś niezrozumiałe ruchy.
Chłopcy
wyciągnęli z pochew krótsze ostrza i chwycili je w zęby, po czym
zaczęli skradać się w stronę obcego. Widzieli go dość słabo,
ponieważ noc była pochmurna, lecz na tyle wyraźnie, by wiedzieć
gdzie się znajduje i co robi.
Już
byli gotowi wyskoczyć i powalić mężczyznę, gdy z wód rzeki
wynurzyło się jeszcze dwanaście podobnych mu postaci.
— Wycofajmy
się, jest ich zbyt wielu —
poprosił
Tyen-shin.
— Masz
rację, zbytnio oddaliliśmy się od obozu —
zgodził
się Fabio. —
W
obozie mamy szansę, żołnierze nam pomogą. Tylko musimy oddalać
się dość głośno, żeby zwabić tych ludzi i skłonić do
podążania za nami.
Chaotycznie
rzucili się w pozorowaną ucieczkę do obozu, po drodze potrącając
każdy krzak i celowo potykając się o korzenie i kamienie. Czarne
sylwetki zabójców złapały przynętę i ruszyły za braćmi.
Gdy
chłopcy wpadli do obozowiska, napastnicy rozproszyli się pomiędzy
namiotami wojska. Przy każdym namiocie umieszczono tu stojaki z
pochodniami, a teren patrolowali strażnicy, więc intruzi, chcąc
pozostać niezauważeni, musieli wtopić się w otoczenie. Pomagały
im w tym czarne stroje, pozwalające skrywać się w cieniach
pomiędzy namiotami.
Mimo to jeden z nich został wykryty przez wartownika. Wywiązała
się krótka, acz hałaśliwa walka, zakończona śmiercią
żołnierza.
Bracia
dotarli przed swój namiot, przed którym spory kawałek udeptanej
ziemi oświetlały dość jasno pęki pochodni i olejowe latarnie,
umieszczone na wkopanych w ziemię słupach. W
obozowisku wybuchł harmider, zewsząd dobiegały odgłosy szczękania
broni i okrzyki walczących.
Spomiędzy
namiotów wyłoniło się sześciu zabójców, pozostali utknęli w
potyczkach ze strażnikami. W
nieco lepszym świetle chłopcy mogli wyraźniej ujrzeć intruzów.
Wszyscy mieli czarne, obcisłe stroje, na głowach nie zawoje, lecz
nisko opadające na czoła kaptury, a ich twarze były czarne,
prawdopodobnie zabarwione sadzą lub innym barwnikiem. Każdy nosił
na biodrach pas z nożami do rzucania, a na plecach prosty i długo
miecz. Broń ta była słabo znana w tej części świata i uznawana
za niepraktyczną, ze względu na sporą wagę. Lecz kiedy zabójcy
obnażyli klingi, Tyen-shin i Fabio zrozumieli, iż mają do
czynienia z ludźmi wprawionymi w walce taką ciężką bronią. W
rękach napastników miecze wydawały się lekkie, wywijali nimi jak
słomkami, a ostrza świstały przecinając powietrze.
Chłopcy
wyciągnęli katany i stanęli plecami do siebie, w formacji
pozwalającej na optymalną ochronę. Trzech
zbirów ruszyło na braci, wywiązała się zażarta walka. Nie
trwała jednak długo, atakujący padli w piach po precyzyjnych
cięciach, wymierzonych w ich karki. Podczas potyczki pojawiło się
więcej intruzów, którzy zapewne uporali się już z wartownikami.
Obecnie na niewielkim placyku stało dziesięciu zamaskowanych
osobników, prezentując obnażone ostrza mieczy. W
ich czarnych twarzach błyskały jasne, bystro patrzące oczy.
Znajdowali się na tyle blisko, że można było zobaczyć, iż ich
tęczówki były jasnoszare lub bladoniebieskie.
Tym
razem na młodzieńców ruszyło trzech zabójców. Zaatakowali
najpierw Tyen-shina, który odparował wszystkie ciosy i zdołał
położyć trupem jednego z nich. Fabio zawirował w piruecie i
błyskawicznymi cięciami zranił obu napastników. Jednemu z nich
zerwało z głowy kaptur, a oczom walczących ukazały się długie,
jasne włosy, zebrane na
czole mosiężną
przepaską, ewidentnie
nie pasujące do czarnej twarzy. Mężczyzna skrzywił się z bólu,
ukazując ubytek uzębienia. To właśnie jego Fabio pozbawił kilku
zębów podczas próby dostania się do ich namiotu. Na gęstej
uczernionej brodzie widniały ślady zakrzepłej krwi.
Ranni
wycofali się, a wtedy z siedmiu pozostałych napastników szóstka
ruszyła na braci. Jeden, prawdopodobnie dowódca bandy, pozostał na
miejscu i obserwował walkę. Młodzi paniczowie odpierali szaleńcze
ataki asasynów, którzy nacierali w ustalony sposób, nastawiony na
zmęczenie przeciwnika. Atakowali i odskakiwali, a w chwili, kiedy
jeden odpoczywał, nacierał następny. Przez to wciąż zachowywali
siły, a bracia musieli ciągle odpierać ich ataki. Jednak mimo
wycieńczającej strategii, udało się położyć dwóch kolejnych
zbirów.
Wtedy
spomiędzy namiotów wypadli obudzeni żołnierze cesarscy, uzbrojeni
w kusze i włócznie. Rozszalała się nieskładna walka, w której
padło kilka trupów, w większości po stronie wojska. Jednak
spośród sześciu atakujących, przy życiu pozostało tylko dwóch.
Jeden z nich wdał się w z góry przegraną walkę z braćmi, choć
atakował i bronił się jak lew. Kiedy padł, rozcięty niemal wpół
klingą Fabia, wkroczył czekający do tej pory herszt bandy.
Wyciągnął przypasany do pleców miecz, jakby był lekki niczym
trzcinka, i stanął do walki. Jednak zanim zaatakował, rozległ się
wrzask bólu. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę.
Na
uboczu pola walki stał sensei
Fujiwara, a przed nim, pozbawiony ramienia powyżej łokcia, jeden z
zabójców. Mistrz zawirował błyskawicznie z rozsiewająca w
powietrzu kropelki krwi kataną. Głowa odzianego na czarno intruza
spadła z ramion i potoczyła się pod stopy jego dowódcy. Mężczyzna
opuścił ostrze, zdając sobie sprawę z przegranej.
— Rzuć
broń —
zawołał
mistrz, wchodząc pomiędzy chłopców a napastnika. —
I
pokaż swoją twarz, najemniku.
— Nie
jestem najemnikiem —
odparł
herszt z dziwnym gardłowym akcentem. Rzucił miecz na ziemię i
zsunął kaptur z głowy. Długie, rude włosy, spięte na czole
srebrną opaską, częściowo splecione w warkoczyki, rozsypały się
na jego ramionach.
— Noerdling!
—
zawołał
zaskoczony cesarz, który od jakiegoś czasu obserwował potyczkę. —
Rabuś
z wysp północnych. Ile zapłacił ci Gonzaga, by ściągnąć cię
z oddziałem w celu zabicia Fabia?
— Nas
nie da się kupić żadnymi pieniędzmi —
odparł
Noerdling, wyciągając z rękawa chustę. Przetarł nią twarz, a
oczom zebranych ukazała się posplatana w warkoczyki, ruda broda i
ogorzała twarz mieszkańca mroźnej północy. Jasnobłękitne oczy
błyszczały w świetle pochodni.
— A
jednak jesteś tu. Przypłynięcie w tę część świata waszym
drakkarem zajęło wam pewnie miesiąc, lub nawet dłużej. Jeśli
nie pieniądze, to co was do tego skłoniło?
Rudowłosy
odpiął pas z nożami i rzucił go w piach. Ramiona opadły mu,
spuścił wzrok na ziemię.
— Jestem
Olaf Skalskjord, jarl drakkara „Uovervindelig1”
z Daanskgardu. Przed
dwoma miesiącami podczas polowania na foki zaginął mój syn,
Matti.
Ma dwanaście lat. Wraz z moimi ludźmi bezskutecznie przeszukiwałem
wybrzeże, lecz nie znaleźliśmy po nim najmniejszych śladów.
Uznaliśmy, że utonął w lodowatym morzu lub zginął od kłów i
pazurów jakiejś bestii, co w naszych okolicach zdarza się często.
Urządziliśmy symboliczną ceremonię pogrzebowa na morzu.
Pogrążyłem się w rozpaczy i ogromnych ilościach przedniego
miodu, kiedy przybył do naszej krainy wysłannik cesarza Volturii.
Twierdził,
że mój syn żyje i przebywa w tej okolicy w
obozie volturyjskich wojsk,
że został uprowadzony przez szpiegów Gonzagi, by zmusić nas do
współpracy. Zgodziłem się, w nadziei odzyskania syna, choć teraz
widzę, że powinienem był odmówić. W końcu ceremonia pośmiertna
już się odbyła, mój chłopiec opuścił ten świat i udał się
do Valhalli. Z nieskrywaną niechęcią zebrałem ludzi i
wypłynęliśmy w rejs do Qin. Oto cała historia. Chciałem tylko
odzyskać porwanego syna, nie nastaję na życie następcy tronu
Volturii. Postąpiłem nieroztropnie i przyjmę karę śmierci —
z
tymi słowami klęknął i opuścił głowę jeszcze niżej,
oczekując śmiertelnego ciosu.
— Powstań,
jarlu Olafie Skalskjord z Daanskgardu —
powiedział
cesarz. —
Postąpiłeś
tak, jak postąpiłby każdy ojciec, by odzyskać utracone
dziecko.
Choć
może wpierw powinieneś się upewnić, czy volturiański wysłannik
nie kłamał i twój syn nadal żyje.
— Wasza
cesarska mość —
odparł
Noerdling wciąż klęcząc. —
Byłem
zrozpaczony, mój umysł nie działał w sposób racjonalny.
Zaślepiła mnie wizja odzyskania syna.
— Rozumiem
to —
władca
chwycił go za ramię i podniósł do pionu. —
Nie
posiadam potomstwa, lecz postąpiłbym podobnie, gdyby uprowadzono
Tyen-shina. A po miesiącach goszczenia panicza Fabia, dla niego
uczyniłbym to samo.
Potężny,
o ponad głowę wyższy od cesarza jarl, powstał posłusznie i
podniósł głowę. Po jego ogorzałych, zarośniętych rudą
szczeciną policzkach spływały łzy.
Podeszli
do nich Fabio i Tyen-shin.
— Panie
Olafie, przykro nam z powodu pańskiego syna —
powiedział
brunet i zwrócił się do Xian-dao. —
Czy
mogę coś zasugerować, wasza cesarska mość?
— Słucham,
paniczu Fabio.
— Czy
moglibyśmy wysłać zwiadowcę na drugą stronę rzeki, do obozu
wrogów, by sprawdzić, czy syn jarla rzeczywiście jest przez nich
przetrzymywany? Może udałoby się go uwolnić i sprowadzić do
ojca.
— Propozycja
godna cesarza, młody paniczu. Wyślemy jednego z ludzi mistrza
Fujiwary, są doskonale dostosowani do takich zadań —
zgodził
się władca. —
Tymczasem
wracajmy do namiotów, jest środek nocy, trzeba być wypoczętym.
Nigdy nie wiadomo, co czeka nas nazajutrz. A co do jarla Skalskjorda
—
spojrzał
na mężczyznę. —
Kara
za napaść cię nie ominie, mości panie.
— Przyjmę
każdą karę, wasza cesarska mość.
— Cóż,
myślę, że wymyśliłem już adekwatną karę dla ojca, próbującego
odzyskać dziecko —
uśmiechnął
się Xian-dao. —
Przez
resztę nocy będziesz trzymał wartę przed namiotem młodych
paniczów
— To…
to wszystko? —
zdziwił
się potężny rudzielec. —
Żadnego
oślepienia rozpalonym żelazem, obcięcia dłoni, czy choćby nawet
chłosty?
— Hmm,
możemy coś zorganizować, skoro nalegasz —
cesarz
uśmiechnął się szeroko, mimo majestatu wykazując ogromne
poczucie humoru. —
Jednak
moim zdaniem dość już wycierpiałeś, martwiąc się o syna.
Cokolwiek by o mnie nie mówiono, nie jestem potworem.
— Dziękuję,
wasza cesarska mość —
mężczyzna
ukląkł na jedno kolano przed władcą Qin, który wyciągnął
miecz i położył na ramieniu jarla.
— Mianuję
cię osobistym gwardzistą młodych paniczów, Olafie Skalskjord. Nie
próbuj nawet przymknąć powiek, bo zmienię zdanie co do kary.
Tymczasem opatrz swoich pozostałych przy życiu towarzyszy, zanim
rany zadane przez Fabia i Tyen-shina sprowadzą na nich śmierć. I
poucz ich o nowych obowiązkach względem ciebie, gdyż wciąż
jesteś ich jarlem.
— Tak
jest, mój panie —
Skalskjord
podniósł się i ruszył do dwójki leżących w piachu podwładnych,
obficie krwawiących z zadanych przez braci ran.
Sensei
Fujiwara położył dłonie na ramionach chłopców.
— Wracajmy
do namiotu —
powiedział.
—
Reszta
nocy powinna minąć spokojnie, skoro u wejścia będzie stał wasz
nowy gwardzista i jego towarzysze.
— Masz
mocny sen, mistrzu —
powiedział
Tyen-shin, idąc ku wejściu do namiotu. —
Budziłem
cię jak wariat, kiedy jeden z nich próbował wedrzeć się do
środka.
— Jednak
poradziliście sobie bez mojej pomocy. Potraktujcie to jako test
waszych umiejętności.
— Jednak,
gdybyś się obudził…
— A
co, jeśli powiem, że nie spałem przez ten cały czas i słyszałem
wszystko? —
zapytał
zagadkowo Fujiwara.
Bracia
spojrzeli na siebie, blednąc ze strachu, że mistrz wie o ich
pieszczotach.
— Spokojnie,
młodzieńcy —
mruknął
mężczyzna, widząc ich zmieszanie. —
Uznajmy,
że jednak spałem jak głaz. Patrzę, nie widząc, słucham, nie
słysząc. To, co jest między wami, to wasza sprawa. Ja też kiedyś
byłem w waszym wieku.
W
milczeniu zniknęli za zasłoną wejścia.
##
Wywiadowca
wysłany do obozu wojsk volturiańskich nie powrócił przez dwa
kolejne dni. Był to pochodzący z Nihon uczeń
sensei
Fujiwary, chłopak niewiele starszy od Tyen-shina i Fabia,
szesnastoletni młodzieniec o bystrych i czarnych jak węgle,
skośnych oczach. Mistrz martwił się losem swego podopiecznego,
lecz przed braćmi starał się tego nie okazywać.
Pewnego
dnia, zaraz po treningu młodych paniczów, do obozu przybył
posłaniec z wieściami dla mistrza. Po przeczytaniu listu sensei
wyjechał bez słowa, pozostawiając chłopców pod opieką jarla
Skalskjorda i jego ludzi, którzy powoli wracali do zdrowia. Fabio i
Tyen-shin wypytywali cesarza o powód tak nagłego wyjazdu Fujiwary,
aż w końcu Xian-dao uległ presji i wyznał, że matka mistrza,
ponad stuletnia kobieta, znajduje się na łożu śmierci. Do
stołecznego portu przybił statek z Nihon, na którym znajdował się
kurier z wiadomością od rodziny Fujiwary, błagającą o jego
niezwłoczne przybycie do kraju, by pożegnać umierającą. Zatem,
po skonsultowaniu depeszy z cesarzem, sensei
w pośpiechu ruszył do stolicy.
Po
jego wyjeździe chłopcy nudzili się, więc zabijali czas czytając
księgi mistrza.
— Mam
pewien plan —
powiedział
Fabio podczas przeglądania wiekowego woluminu, traktującego o
strategii walki.
— Oświecisz
mnie? —
spytał
blondyn.
— Zakradniemy
się do obozu volturiańczyków i uwolnimy syna jarla, oraz ucznia
mistrza.
— Jak
przypuszczam, najadłeś się szaleju —
zakpił
Tyen-shin. —
Jarl
nie spuszcza nas z oczu. A gdyby nawet udało nam się wymknąć spod
jego opieki, skazalibyśmy go na gniew cesarza za niedopilnowanie
nas.
— Masz
rację —
uśmiechnął
się tajemniczo brunet. —
Dlatego
musimy go wciągnąć w nasz plan i nakłonić do wyruszenia z nami.
— Myślisz,
że się zgodzi?
— Pragnie
ratować syna, więc uważam, że nie odmówi.
— Zatem
spróbujmy.
##
— Postradaliście
rozum? —
zawołał
Skalskjord, patrząc na braci jak na wariatów. —
Kategorycznie
odmawiam! Toż to szaleństwo, pakować się w sam środek skupiska
wrogich żołnierzy!
— Nie,
jeśli zrobimy to po cichu i szybko —
zaoponował
Fabio. —
Pan,
panie Olafie jest w tym całkiem dobry, czego byliśmy świadkami. My
odbyliśmy bardzo dobre przeszkolenie u sensei
Fujiwary i mamy pewność, że damy radę. Ale nie zdziałamy nic bez
pańskiej pomocy i
udziału w tej akcji.
— Cesarz
obedrze mnie ze skóry, oślepi, wykastruje, spali na stosie, ugotuje
we wrzącym oleju i wystawi na widok publiczny, jeśli się dowie —
rudzielec
złapał się za głowę.
— Dlatego
zadbajmy o to, by dowiedział się dopiero po fakcie, a wtedy
weźmiemy odpowiedzialność za wszystko na nas —
brunet
był bardzo przekonywający. —
Chcemy
uwolnić Mattiego.
I ucznia mistrza.
— Jesteście
szaleńcami, młodzi paniczowie —
Skalskjord
opuścił ręce i pokręcił głową. —
Zupełnie
jak ja w waszym wieku. Wchodzę w to, ale pod jednym warunkiem.
— Proszę
mówić.
— Moi
ludzie pójdą ze mną, a jeśli coś pójdzie nie tak, zostawiacie
nas i uciekacie. Wolę, by cesarz uznał nas za dezerterów, niż
powiesił za pomoc w waszej szalonej operacji. Więc jeśli coś
pójdzie niezgodnie z waszymi oczekiwaniami, uciekacie, a ja z moimi
ludźmi spowolnimy pościg za wami. Mam nadzieję, że wyrażam się
jasno.
— Nader
jasno, mości Skalskjord —
brunet
pokiwał głową. —
Tak
zrobimy.
— Więc
kiedy zamierzacie wyruszyć?
— Zaraz
po północy. Wtedy najłatwiej ominiemy straże. Proszę
wtajemniczyć swoich ludzi.
— Wszyscy
zginiemy —
mruknął
rudowłosy, podnosząc się z krzesła. —
A
jak nie zginiemy, to cesarz pourywa nam jaja.
Opuścił
namiot braci, mamrocząc pod nosem.
##
Ćwierć
mili od brzegu rzeki granicznej dotarli do pierwszych namiotów
obozowiska volturiańskiej armii. Noerdlingowie przywdziali swoje
czarne stroje z kapturami i uczernili twarze, natomiast Fabio i
Tyen-shin założyli zbroje, które były lekkie i nie krępowały
ich ruchów.
— Rozdzielmy
się i poszukajmy miejsca, w którym mogą trzymać jeńców —
zaproponował
jarl. —
To
może być strzeżony namiot lub klatka. Obóz jest spory, więc
obejście go zajmie nam jakiś czas. Za pół godziny spotykamy się
w tym miejscu i meldujemy o tym, co widzieliśmy. Nie podejmujemy
żadnych działań w pojedynkę. Czy to jasne, paniczu Fabio,
narwana, szalona głowo?
— Jasne
jak słoneczko —
potwierdził
Azjata.
— Dotyczy
to również panicza Tyen-shina, nie mniej szalonego, niż brat. Czy
wyrażam się jasno?
— Tak,
mości Skalskjord —
odparł
blondyn.
— Zatem
ruszajmy.
Bezszelestnie
przeniknęli do obozowiska, klucząc w cieniach pomiędzy stożkami
namiotów. Tak długo, jak to było możliwe, starali się utrzymywać
ze sobą kontakt wzrokowy, jednak po jakimś czasie zniknęli sobie z
oczu. I niemal natychmiast Fabio znalazł silnie strzeżony namiot.
Mógł być siedzibą dowódcy armii lub samego Gonzagi, jak również
aresztem, w którym więziono syna Olafa i ucznia mistrza Fujiwary.
Przed wejściem stało dwóch strażników z lancami, a kolejnych
dwóch krążyło wokół namiotu.
Brunet
przygryzł nerwowo dolną wargę, próbując obmyślić plan
działania. Jednak, pomny słów rudowłosego, powstrzymał się
przed otwartym atakiem na straże. Okrążył oświetlony placyk
przed namiotem, zarejestrował w pamięci schemat poruszania się
strażników i zaplanował działania. Jednak, aby wykonać swój
plan, potrzebował pozostałych. Raz jeszcze zatoczył koło wokół
przyszłego miejsca akcji i podążył na miejsce spotkania. Jarl
był już na miejscu, czekając na resztę grupy.
— Znalazłem
dobrze strzeżony namiot oddalony
sto metrów na południe stąd —
zameldował.
— Ja
też, ale ze środka dobiegały odgłosy zabawy, więc przypuszczam,
że to namiot jakiejś osobistości, balującej z dowódcami
poszczególnych formacji —
powiedział
Olaf. —
Spod
zasłony widać jasne światło i czuć zapachy pieczeni, więc nie
sądzę, żeby tam przetrzymywali jeńców.
— W
takim razie muszą być w tym strzeżonym namiocie, który znalazłem.
Ale aby się tam dostać, potrzebni będą wszyscy. Wejścia pilnuje
dwóch wartowników, pozostałych dwóch patroluje teren wokół
namiotu. Wiem, jak to rozegramy —
powiedział
pewnie Fabio.
— Poczekajmy
na resztę, może znaleźli jeszcze jakieś możliwe miejsca
przetrzymywania więźniów.
Niedługo
później dołączyli ludzie Skalskjorda
i Tyen-shin. Żaden z nich nie znalazł niczego interesującego, więc
brunet nakreślił im plan działania i ruszyli na południe.
##
Strażnicy
patrolujący teren wokół namiotu mijali się w dwóch miejscach: na
jego tyłach i przed wejściem, mijając
strzegących go kolegów. Przeszli
powłócząc nogami. Wymienili uprzejmości.
— Spokój?
— Spokój
jak na cmentarzu.
— Imbecyl.
— Też
cię kocham, Ferdi.
Minęli
się przed pilnującymi wejścia i zaczęli okrążać namiot. Jednak
nie spotkali się na jego tyłach, jarl i jego ludzie uciszyli ich
nożami i wciągnęli ciała w cień. Tymczasem Fabio z Tyen-shinem
rozcięli krótszymi ostrzami powłokę namiotu i weszli do środka.
W samym centrum stała żelazna klatka, w której skuleni, leżeli
dwaj jeńcy. Obaj byli nadzy, brudni i posiniaczeni. W słomie
pokrywającej ziemię walały się odchody, stało tam również
drewniane wiadro, pełne cuchnącej, stęchłej wody. Bracia
zbliżyli się do klatki i delikatnie obudzili uwięzionych.
Wybudzeni chłopcy byli przerażeni, niemal zaczęli panikować, lecz
Fabio uciszył ich.
— Zachowajcie
spokój, przyszliśmy was uwolnić.
Szczupły
rudowłosy chłopak spoglądał na nich nieufnie.
— Ty
jesteś Matti? Twój ojciec jest tutaj —
powiedział
brunet. Spojrzał na starszego więźnia. —
Musicie być cicho, jasne?
— Tata
tu jest? —
zapytał
z nadzieją młodszy chłopiec.
— Tak,
czeka na zewnątrz, niedługo go zobaczysz.
— Możemy
jakoś pomóc? —
zapytał starszy chłopak, Azjata.
— Bądźcie
cicho, my zajmiemy się strażnikami.
Jeńcy
pokiwali głowami i skulili się w kącie klatki.
Tyen-shin
i Fabio podeszli do płachty zakrywającej otwór wejściowy,
obnażając katany. Błyskawicznie zerwali materiał, chwycili
żołnierzy stojących przed wejściem i wciągnęli ich do środka,
po czym bezceremonialnie poderżnęli im gardła.
— Mości
Olafie, już po wszystkim. Może pan zabrać syna —
zawołał
półgłosem Tyen-shin. Mężczyzna wszedł do środka i stanął jak
wryty, widząc w jakim stanie znajduję się Matti. Podszedł do
klatki, ujął dwa pręty w potężne dłonie i bez większego
wysiłku rozgiął je, umożliwiając chłopcom wyjście. Przytulił
łkającego Mattiego i oddał mu swoje okrycie. Starszy chłopak
wyszedł z klatki i upadł z wycieńczenia. Fabio pomógł mu wstać,
a Tyen-shin podniósł zerwaną płachtę wejściową i okrył nią
uwolnionego.
— Mistrz
was przysłał? —
zapytał
oswobodzony Azjata.
— Przyszliśmy
po was bez jego wiedzy. Ale na pewno ucieszy się, gdy zobaczy cię
całego i zdrowego —
odparł
Fabio. —
A
teraz wracajmy, zanim nas wykryją.
Po
cichu opuścili siedlisko wroga, przekroczyli w bród rzekę i po
godzinie dotarli do cesarskiego obozu. Całą grupą weszli do
namiotu braci, nie
zauważając palącej się oliwnej lampki, wiszącej na słupku.
— Czy
ktoś może mi wyjaśnić, co tu się dzieje? —
zapytał
cesarz Xian-dao, siedzący przy tym samym stole, przy którym rano
chłopcy i jarl omawiali szczegóły uwolnienia jeńców.
W
zapadłej ciszy dało się usłyszeć pięć odgłosów nerwowego
przełknięcia śliny.
1(duń.)
Niezwyciężony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz